Wyruszam, po spiesznym spakowaniu się i pożegnaniu ze starym marynarzem. Dzień zapowiada się na słoneczny, ale nie upalny. Po godzinie jazdy wręcz wymarzłem i musiałem wrzucić na siebie kilka dodatkowych warstw.
Wtedy jeszcze trzymałem się głównych dróg, a mimo to zaczynałem być zauroczony przesuwającym się wokół mnie krajobrazem. Bardzo podobały mi się wszędzie widoczne olbrzymie głazy i odsłonięte dupska potężnych kamiennych trolli. Droga często śmigała wprost pomiędzy pośladkami - nie chcę myśleć co by było, gdyby taki troll się obudził, albo po prostu pierdnął - nawet Afryka mogłaby tego nie wytrzymać. Ale to wszystko, co widziałem mogło podziałać jedynie na naiwny umysł, który jeszcze nie wie czego się spodziewać, a co jest tuż, tuż. Gdy dotarłem do granicy fińsko-rosyjskiej, kusiło mnie by pociąć dalej
do Petersburga. Oparłem się jednak pokusie, tym bardziej/łatwiej, że nie miałem
ze sobą paszportu :-). Pomknąłem dalej na północ. Idąc za radą spotkanych na promie, fińskich motopodróżników, dalej wytyczyłem drogę (tak, już wtedy miałem mapę Finlandii :-) po drogach 3 i 4 "numerkowych". I zaczęło się..., nie wiem jak to opisać. Czułem jakbym na nowo poznawał jazdę motocyklem. Gdy tylko zjechałem z głównych dróg, na razie tylko na 3# asfalt, piękno pojezierza fińskiego mnie... no właśnie, co? Zachwyciło? - zbyt płasko. Urzekło? - za mało. Zaczarowało? - już lepiej.
Najlepsza ilustracją wrażenie pod jakim byłem, niech będzie fakt, że tego dnia zamiast zaplanowanych 300km, przejechałem 450km, jadąc prawie non stop po 3# asfaltach i dziesiątkach kilometrów szutrów meandrujących pomiędzy jeziorami i jeziorkami, wijących się po pagórkach, wśród lasów, w których ktoś porozrzucał wielkie głazy i obłe skały. Cały czas jechałem z uśmiechem na twarzy i szeroko otwartymi oczami, a w mojej głowie zawisła jedna myśl: "Jest pięknie. Chcę jeszcze!".
Przy wielu jeziorkach od drogi odchodziły ścieżki/dróżki, prowadzące nad brzeg, gdzie często odnajdowałem małą łączkę z okrągłym paleniskiem ułożonym z kamieni, a obok czekającą stertę drzewa na ognisko.
Z początku, jadąc po szutrach i widząc ograniczenia prędkości do 60km/h, uśmiechałem się z pobłażaniem, przekonany, że i tak nie dam rady szybciej. Na widok ograniczenia do 80km/h zarżałem w kasku - co u licha? Jaja sobie ze mnie robią? Jak się okazało, po niecałych 2 godzinach i kilkudziesięciu kilometrach szutrów, oba limity prędkości były już nagminnie przeze mnie łamane - pierwszy, nawet na zakrętach, a drugi na prawie każdej prostej. Jazda, jazda, jazda - w ten sposób chciałem wbić na polecony mi przez fińskiego drwala biwak nad jeziorem Vaajaselka.
Słońce zaczęło zachodzić, gdy miałem jeszcze 150km do poleconego biwaku. Nie da się ukryć, że spowolniły mnie szutry i prom, którym musiałem się przeprawić przez jedno z jezior, a który, gdy do niego dotarłem, miał akurat półgodzinną przerwę w kursowaniu. Słońce zaszło około godziny 21 i już w zasadzie zwątpiłem, że dotrę na miejsce, gdy przypomniałem sobie, że (kurcze!) tutaj, jeszcze przez długi czas powinno być jasno :-) Zapytałem gościa na stacji benzynowej, o której godzinie tutaj robi się ciemno i w odpowiedzi usłyszałem: "Nie, nie, spokojnie, tutaj to się robi ciemno dopiero przed północą...". Kurde jak się ucieszyłem! Poprułem dalej i znalazłem polecony biwak, tuż przed północą, gdy już naprawdę zaczęło się robić ciemno. Okazało się jednak, że ni mogę do niego wjechać, bo jest na terenie parku narodowego. Najwidoczniej fiński drwal ni pamiętał, że jest szlaban na wjazd nad jezioro... Tak czy siak, straciwszy trochę czasu, zawinąłem się z powrotem. Pojechałem dalej i wbiłem się do na brzeg najbliższego jeziora - był to całkiem fajny wybór.
Rozkładałem się już po ciemku, w środku lasu, cały czas trzymając na wodzy nerwy, mocno już zmęczone całodniową jazdą i ilością wrażeń. Na szczęście nieopodal znalazłem spory zapas drewna i rozpaliłem ognisko. Przy ognisku zrobiłem sobie kolację, wypaliłem fajkę i poprzyglądałem się pięknemu księżycowi.
Długo, długo jeszcze siedziałem przy ogniu, bodajże do trzeciej w nocy. Dziwnie nie chciało mi się spać... Od razu zaznaczę, że to nie dlatego, że było ciemno, środek lasu, nad dzikim (przynajmniej dla mnie) jeziorem, w odległym kraju..., tylko dlatego, że... no co, może zbyt dużo kawy wypiłem poprzedniego dnia. Sama noc też była dziwna. Cały czas,. pomimo
rozgwieżdżonego nieba i mocno błyszczącego ogryzka księżyca, było widać
łunę, jakby słońce dopiero co zaszło, albo właśnie miało wzejść. Jest
zupełna cisza. Nie ma wiatru. Nie docierają do mnie żadne odgłosy
zwierząt nocnych.Wydaje się jakby tą krótką noc wszystko i wszyscy
chcieli w pełni wykorzystać na sen. W końcu i ja zawinąłem się do spania. Zasnąłem w ciągu pięciu minut, jak dziecko.